czwartek, 31 października 2013

Kraje ko­lonialne takie jak Polska mają być eksploatowane, lecz nie niszczone - to polityka zachodu.

Nie mogę się oprzeć wrażeniu, iż za tym wszystkim kryje się plan takiego osłabienia tego kraju, by wreszcie przestał przeszkadzać wielkim sąsiadom. I dziś tylko to leży mi na sercu: żeby Polacy się przebudzili. To ostatni moment!- mówi w rozmowie z tygodnikiem “wSieci” prof. Witold Kieżun, ekonomista, były ekspert ONZ i żołnierz AK.


Władza robi wszystko, aby rodacy nie dyskutowali o bezrobociu, o narastającej nędzy, o wyludnianiu się kraju, o umieraniu bez należytej pomocy, o braku bezpieczeństwa na ulicy i w szkole i tym wszystkim, czego jesteśmy w coraz większym stopniu pozbawiani. Zmusza się nas poprzez zmanipulowane media do wsłuchiwania się w kłamstwa płynące z dostępnych mediów, w których od lat brylują przygotowani celebryci z naukowymi tytułami. Zawsze znajdzie się news, którym przygniata się widza, aby tylko zapomniał i nie stawiał kłopotliwych pytań. Dziennikarze tygodniami mogą dyskutować o zmaganiach między Tuskiem i Gowinem, nazwisku piłkarskiego selekcjonera, czy wynikach sondażowych, zaletach raportu Anodiny i Millera,  aby tylko nie dopuścić do rozmowy o Polsce i Polakach.

Dlatego, gdy na jednostronnej gazetowej sieczce ukazuje się odrobina prawdy, obrazująca przyczyny i mechanizmy doprowadzające do upadku naszego kraju, nie możemy tylko ze względów ekonomicznych być pozbawieni takiej informacji. Mimo, że bez echa, czemu się nie dziwię  przeszedł wywiad z profesorem Kieżunem w tygodniku „W sieci” , to na mojej witrynie zawsze znajdzie się miejsce dla takiego tematu.

OKRADLI NAS JAK OKRADALI AFRYKĘ

Straciliśmy własny potencjał gospodarczy, Polska wymiera i emigruje. Dziś tylko jedno leży mi na sercu: żeby Polacy się przebudzili. Bo nie o taką Polskę walczyłem

Jacek i Michał Karnowscy rozmawiają z prof. WITOLDEM KIEŻUNEM, wybitnym ekonomistą, byłym ekspertem ONZ, żołnierzem AK, uczestnikiem powstania warszawskiego, więźniem sowieckich łagrów /Tygodnik „ W sieci” /

Wielu Polaków może szokować teza, którą głosi pan od ładnych paru lat: Polska jest krajem skolonizowanym dokładnie tak samo jak kraje afrykańskie, mimo że leży w środku Europy i należy do struktur zachodnich.

Moje doświadczenie jest dość unikalne. Na wła­sne oczy, pracując dla ONZ, widziałem ostry atak neokolonizatorów na młode państwa afry­kańskie. Widziałem to w Burundi, widziałem w Rwandzie. Widziałem brak jakiejkolwiek etyki, brak skrupułów, niesłychaną brutalność.
Na czym to polegało?
Miało to związek z rozwojem globalizacji, którą z kolei wywołały gwałtowny skok technolo­giczny, komputery, rozwój transportu lotni­czego. I z początkami panowania liberalizmu ekonomicznego, ideologii pełnej swobody. Nagle, jak na rozkaz, pod koniec lat 80. zaczął się najazd setek przedsiębiorców. Z przeraże­niem zacząłem dostrzegać, że Burundi, kraj, który zaczynał się pięknie rozwijać, z mądrym prezydentem, któremu doradzałem, traci swoją szansę. Widziałem, że wyceny przedsiębiorstw,
np. fabryk świetnej kawy, przeprowadzają spe­cjaliści z Zachodu, bez żadnej kontroli, bez żad­nej gwarancji, że zależy im na losie kraju.
Towarzyszą temu zapewne łapówki.
Oczywiście. Widziałem ten mechanizm, bo chodziłem do klubów dla elity, gdzie przy­jezdni mieszali się z przedstawicielami lokalnej władzy. Wiedziałem, kto komu daje łapówki, jak się łamie opór, jak się przejmuje majątek. I w pewnym momencie doznałem szoku, bo znajomy do mnie mówi: „Jesteś Polakiem?”. „Tak” – odpowiadam. „To co ty tu robisz? Tutaj to nic, eldorado to jest Polska!”.
Eldorado do szybkiego, łatwego zarobku?
 Tak. Radzą mi: zorganizuj trochę pieniędzy i jedź.

co pan zrobił?

Napisałem list do Aleksandra Gieysztora i Wi­tolda Trzeciakowskiego z ostrzeżeniem, co się szykuje. Ale oczywiście zostałem. I powołałem tajną komisję, która oceniała zachodnie wyceny burundyjskich firm. I szybko się okazało się, że sprzedawano firmy za 15 proc. wartości. A więc praktycznie za tyle samo, ile później w Polsce.

Co pan zrobił z tą wiedzą?

Udało się nam podnieść cenę sprzedaży trzy krotnie. Później jednak, pod naciskiem Banku Światowego, wprowadzono w kraju demokrację w miejsce łagodnych rządów monopartii. I to już zdemolowało ten kraj. Potem doszło tam jak wiemy, do rzezi, w których zginęło 800 tys ludzi. Źródła tej tragedii także leżą w walce kapitału o wpływy.

Jakie wnioski wyciągnął pan z tej afrykańskiej obserwacji w odniesieniu do przyszłość Polski?

Nie ma żadnej etyki biznesu. Ona jest wykła­dana, ale ona nie obowiązuje. Parafrazując Lenina, etyczne jest to, co służy uzyskaniu większego zysku. O tym się głośno nie mówi jednak tak jest, dotyczy do zwłaszcza wielkich koncernów, które są świetnie zorganizowane i silniejsze od wielu państw.

Polska poszła na pierwszy ogień w naszym regionie. Dlaczego?

Po pierwsze, była kolebką zmian, po drugie, była krajem z dużym sektorem prywatnym: rol­nictwem, rzemiosłem, pierwszymi firmami. To nas wybrał George Soros, który uważa siebie za mesjasza i który już w maju 1988 r. przyjechał do Polski.

Po co przyjechał?

Kontaktował się z Wojciechem Jaruzelskim i Mieczysławem F. Rakowskim, a także z ludźmi, którzy później zostali doradcami ekonomicz­nymi Tadeusza Mazowieckiego. I postawił konkretną propozycję: szybkie i gwałtowne przejście na system gospodarki rynkowej. Efekt jest taki, że 23 grudnia 1988 r. Biuro Polityczne PZPR wprowadza tzw. ustawę Wilczka. Polska staje się krajem gospodarki wolnorynkowej, ale liberalnej. Zupełna swoboda i dwa podstawowe założenia: otwarte granice i prywatyzacja.

Większość Polaków powie: wreszcie normal­ność!

Operetka, nie normalność. Mówimy przecież o losach wówczas prawie 40-milionowego kraju. Kraju, który według wszystkich nieza­leżnych statystyk jest wówczas na 12. miejscu w świecie pod względem produkcji. Nie za­możności, ale produkcji. Mamy wiele przed­siębiorstw wysokiej techniki, sporo licencji, duży przemysł zbrojeniowy oraz doświadcze­nie w budowie dróg i fabryk za granicą. Mamy duży potencjał, osiągnięty kosztem niesłycha­nej biedy całych pokoleń, kosztem wielkiego wysiłku społeczeństwa. Oceniam obiektywnie, choć mam powody nie lubić PRL.

Co mogliśmy z tym zasobem zrobić w 1989 r.?
 Mądre elity powinny powtórzyć drogę Chin. A więc eksport produktów może nie zawsze najwyższej jakości, zapewne niesupernowoczesnych, lecz dużo tańszych. Mogliśmy być na rynkach światowych obok Chińczyków. To była fantastyczna okazja, niestety już stracona

My o tej szansie nie wiedzieliśmy, ale Zachód wiedział?

Wiedział i dlatego natychmiast ruszyła wielka ofensywa sprowadzająca się do likwidacji konkurencji. A więc kupują przedsiębiorstwa i je likwidują. Klasyczny przykład Zakładów Wytwórczych Urządzeń Telefonicznych – War­szawa, Węgrów, Bydgoszcz. Zakłady, które za­opatrywały cały Związek Radziecki w aparaty. Przyjechał więc Siemens, kupił, i sprytnie dał załodze 9-miesięczną pensję na pożegnanie. Po czym produkcję przeniósł do Niemiec, budynki zburzył, a ziemię sprzedał.

Te aparaty telefoniczne ZWUT naprawdę moż­na było dostosować do otwartego rynku ?

Pamiętajmy o jednym: gdy polski inżynier wyjeżdżał za granicę, wszędzie na świecie, w bardzo krótkim czasie, stawał się jednym z najlepszych. Myśl techniczna była, ludzie byli, potencjał był. Gdybyśmy mądrze to po­prowadzili, dziś bylibyśmy potęgą.

Kto mógł tym pokierować?

Trzeba było sięgnąć po świetnych polskich ekonomistów, którzy porobili kariery na Za­chodzie. W samym Montrealu było pięciu pol­skich uczonych, z których każdy znajdował się w pierwszej piątce najlepszych na swojej uczelni. Trzeba było skorzystać z rad ludzi, którzy wiedzieli, czym jest kolonizacja.

Ci, którzy wówczas rządzili, także w latach 90-tych, nie chcieli słuchać cudzych rad?

Żadnych. W efekcie 90 proc. sprzedanych pol­skich przedsiębiorstw zostało wycenionych przez zagranicznych ekspertów, grubo opłaca­nych. Wyceny były, jak już powiedziałem, takie jak w Afryce: 15 proc. realnej wartości. A zwy­kli Polacy byli jak dzieci, nic nie rozumieli, na wszystko się zgadzali. Nie było żadnego planu, żadnej myśli.

Czy możemy się z tej pułapki wyrwać? Mo­żemy przełamać mechanizm kolonizacji?

. Moglibyśmy wyrwać się przy silnej władzy. Tu musimy przypomnieć II Rzeczpospolitą. Tamta Polska zginęłaby dużo szybciej, gdyby nie za­mach majowy. Te pierwsze lata II RP to było to samo co teraz. Po 1926 r. jednak ruszyliśmy do przodu, a tuż przed wojną rozwijaliśmy się wspaniale. Gdyby nie wojna, Polska w 1955 r. dogoniłaby Francję pod względem poziomu rozwoju.

Bez demokracji można się rozwijać?

Generalna zasada zarządzania brzmi: jest parę szczególnych sytuacji, w których należy zrezy­gnować z przesadnej demokracji. To sytuacja zagrożenia wojennego, to sytuacja dramatycz­nej reorganizacji. Gdy przechodzimy duży za­kręt, trzeba mieć plan i go realizować.

Jak Orban?

Węgry to dziś dla nas wzór. Ale widzimy też, jak wielką trzeba mieć odporność, by coś zmienić. Przecież na Orbana ruszyła nawała. Jednak on się trzyma. I robi to, co proponowa­łem, przede wszystkim podatek obrotowy dla przedsiębiorstw.

Teraz mamy kolejną niespodziewaną szansę na skok rozwojowy: łupki. I co?

Dobrze, że panowie poruszyli tę sprawę. Bo tę szansę już praktycznie straciliśmy! Rozma­wiałem niedawno z kolegą z Filadelfii, który pracuje dla jednego z koncernów w tej branży. I powiedział mi: rezygnujemy. Od dwóch lat nie ma podstawowego prawa geologicznego i oni z każdym drobiazgiem muszą biegać po zgodę władzy. Więc przenoszą się do Rosji. Bo Rosjanie proponują im prosty układ: 60 proc. zysku dla nas, 40 proc. dla was. A my od dwóch lat zajmujemy się pytaniem, czy geje mogą za­wierać małżeństwa, czy nie.

A dziejowa szansa ucieka. I doczekaliśmy się prawa unijnego, które zablokuje cały ten sek­tor. Mogło być inaczej?

Mogło być jak w Stanach. Tam firmy wracają z produkcją z Chin. Bo choć koszty pracy są w USA wyższe, to dzięki łupkom energia znów zaczęła być tania. I to pozwala odbudować przemysł. Nic dziwnego, że Rosja rzuciła mi­liardy, żeby zablokować łupki w naszej części Europy. Europejska lewica już jej uległa.

Jaka jest rola mediów w boju o Polskę?

Kluczowa. Ludzie nie wiedzą, co się dzieje. Dostają propagandę i pozwalają się oszukiwać. Nie znają podstawowych faktów. Np. takich, że zagraniczne banki zarabiają w Polsce 15 mld zł rocznie. A myśmy sprzedali wszystkie nasze banki za 25 mld, choć były warte 200 mld zł! I dziś nie mamy bankowości. To jak nie mieć broni, idąc na front. Całe szczęście, że są SKOK, też zresztą atakowane. To instytucje, które świetnie działają.

Ludzie mają jednak poczucie, że w niektórych sferach idziemy do przodu. Miliony Polaków żyją na przyzwoitym poziomie.

W Afryce też miliony żyją nieźle. Kraje ko­lonialne mają być eksploatowane, lecz nie niszczone. Polacy mają mieć samochody, ale stare. Mają pracować za grosze, bo to niskie koszty pracy, a nie np. myśl techniczna, mają być naszym jedynym atutem. No i mamy się zadłużać na potęgę. W swojej książce „Patologia transformacji” wyliczyłem polskie zadłużenie, razem z tym ukrytym, na 3,5 bln zł. Zarzucano mi, że to liczby wzięte z powietrza. A teraz, kilka dni temu, Leszek Balcerowicz wyliczył, że nasze zadłużenie to 4 bln zł.

W jakiej mierze to dług odziedziczony po ko­munistach?

W 1989 r. mieliśmy 45 mld doi. długu. Relatyw­nie niedużo. I co więcej, mogliśmy, korzystając z fantastycznej atmosfery wokół Polski, dopro­wadzić do pełnego anulowania tego zadłużenia.

Tusk znacznie przyspieszył zadłużanie Polski

Więcej niż znacznie. Zaczął rządzić, gdy był ok. 500 mld zł oficjalnego zadłużenia. Teraz jest ponad 300 mld więcej.

 Często porównuje się Tuska do Gierka: obaj zadłużają kraj. Co pan o tym sądzi?

Gierek, generalnie rzecz biorąc, wydawał pożyczki dużo lepiej. Zbudował 500 zakładów’ pracy, budował drogi, szpitale. To inwestycje, z których korzystamy do dziś. A dzisiejsze wydatki budzą wiele wątpliwości. Jak można budować drogi, które kilometrami otoczone są ekranami akustycznymi? To miliony wyrzucone w błoto. Tego nie ma nigdzie na świecie.

Biedny kraj, który w niektórych obszarach sypie bez sensu złotem?

Jeszcze będąc w Kanadzie, zacząłem walczyć z największymi nonsensami, a więc z rozbudową administracji w epoce informatycznej. Wchodzą komputery, a my odbudowujemy powiaty! I to takie, które średnio liczą 80 ty mieszkańców. Dla porównania: średni szczebel  samorządu w takim kraju jak Francja to jednostki liczące 400-500 tys. mieszkańców. To była zbrodnia, tego nie ma nigdzie na świeci Tak jak nigdzie nie ma dwóch struktur szczebla wojewódzkiego

 Dlaczego nie słuchano pana alarmów?

Chodziło o to, żeby obsadzić swoimi ludźmi więcej stanowisk. Ludzie, których nazwisk nie mogę podać wprost, mówili mi to całkiem otwarcie. Po to są też te biura polityczne w mi- nisterstwach, po to powołuje się po 9-10 wiceministrów. Powtarzam: w epoce cyfryzacji!

Trend powinien być odwrotny?

Oczywiście. Idźmy dalej: kto zostaje w Polsce ministrem? Czy cyfryzacją rządzi wybitny specjalista od cyfryzacji? Nie, ministrem zostaje Michał Boni. Powołujemy niepotrzebne fachowe ministerstwa, choć wystarczyłyby urzędy kierowane przez fachowców w danej dziedzinie. Np. Urząd Transportu wieloletnio  kierowany przez specjalistę po politechnicznych studiach w tym zakresie.
Chaos.

Także prawny. Podstawowe dla państwa ustawy były zmieniane 40,60, a nawet 120 razy.  Dziesiątki posłów zmieniają swoją przynależne partyjną. Nawet partie się mnożą. Mieliśmy jedno PiS, a teraz z tego PiS mamy cztery ugrupowania. Jako specjalista w dziedzinie zarządzania  czuję się w tym okropnie. To wszystko przeczy najbardziej elementarnym zasadom sprawnego działania.

Tusk chciał to zmienić, choć próbował?

Jego filozofia działania przeraża. Pamiętał słowa, że liczy się „tu i teraz”, czy też stwierdzenie, iż „ludzie są, jacy są, i nie jest sprawą rządu, żeby ich zmieniać”. Nie, jest sprawą- rządu zmienianie ludzi! Społeczeństwo trzeba wychowywać, trzeba podsuwać dobre wzorce. Zwłaszcza w kraju, gdzie nie ma praktyki spo­łeczeństwa demokratycznego.

To „tu i teraz” bardzo pasuje naszym potęż­nym sąsiadom: Niemcom i Rosjanom.

Finał tej polityki już widać, powiedział o tym otwarcie ostatnio Lech Wałęsa, wzywając do przyłączenia Polski do Niemiec. Myślałem, że z krzesła spadnę, gdy to usłyszałem!

Absurd?

Nie, kierunek. Przecież wcześniej w Berlinie był minister Radosław Sikorski, który kłaniając się Niemcom, oferował polską niepodległość. Można powiedzieć: Hitler zwyciężył. W tej chwili rządzą Niemcy. Amerykańscy dyplomaci nie dzwonią do Brukseli, dzwonią do Berlina.

Mówi pan: Hitler zwyciężył. Jak to rozumieć?

 Hitler chciał zdobyć Europę. I ta idea niemiec­kiej dominacji, przy wszystkich różnicach, jest dziś zrealizowana. Nie ma już w niemieckim hymnie słów „Deutschland, Deutschland uber alles”. Ale symbolicznie melodia pozostała ta sama. Niemiecka karność i łatwość podporząd­kowania się znów przynoszą temu narodowi sukces. Na tym tle wypadamy źle, bo tam, gdzie trzech Polaków, tam są cztery opinie. Tak się nie da konkurować.

Pan jest powstańcem warszawskim, odzna­czonym Virtuti Militari. Gdy słyszy pan Wa­łęsę mówiącego: "Nie mieścimy się w naszych krajach. Musimy rozszerzyć ekonomiczne, obronne i różne inne struktury, stworzyć z Polski i Niemiec jedno państwo: Europa"  ma pan poczucie, że to zdrada? Likwidowanie państwowości polskiej musi budzić sprzeciw.

A propos powstania. Co pan myśli, kiedy sły­szy, że ten wielki zryw to był „obłęd”?

To nieprzyzwoite. Powstanie to była grecka tragedia. Powstanie nie mogło nie wybuchnąć.

Dlaczego?

Trzeba się trochę cofnąć. Musimy stale powta­rzać, jak potwornym doświadczeniem była okupacja niemiecka. Wychodziło się na ulicę, żegnało się z matką, która mówiła: „Uważaj!”. Jechało się tramwajem w wielkim strachu. Nagle ktoś krzyczał: „Łapanka! Łapanka!”. Tramwaj zatrzymuje się, a Niemcy już biegną i już strze­lają. Od razu strzelają! Podam kilka zdarzeń. 16 grudnia 1939 r. jadę tramwajem z Żoliborza do miasta. Tramwaj staje na przystanku nad Dwor­cem Gdańskim. Pod górę idzie oficer niemiecki, piękny mężczyzna, elegancki. Z drugiej strony idzie polski pijaczek i tak zawadiacko do Niemca zagaduje: „Heil Hitler! Heil Hitler!”. Niemiec wy­ciąga pistolet i na miejscu tego pijaczka zabija.

Bestie.

19 września 1940 r. Wehrmacht o piątej rano otacza Żoliborz. Wchodzą z karabinami maszy­nowymi do każdego mieszkania. Kto nie pra­cuje dla Niemców, kto nie ma papieru, do Oświęcimia. Tak to wyglądało. Prywatek nie było, bo to oznaczało ryzyko, że za­interesuje się gestapo. Radia nie było, do kina się nie chodziło

. Tylko świnie siedziały w kinie?

Tak. Ciągłe napięcie. Jesteśmy na plaży nad Wisłą i nagle wi­dzimy idący patrol. Rzucamy się do rzeki, płyniemy na drugą stronę. Uratowaliśmy się, ale dwóch moich kolegów utonęło.

Na tym tle wręcz zabawnie brzmią słowa Władysława Bartoszewskiego, który twier­dzi, że bardziej bał się polskich sąsiadów niż niemieckich ofi­cerów. Jak pan to odebrał?

Całkowita nieprawda. Polacy byli w czasie okupacji soli­darni, byli jednością. To nie do wiary, że ktoś na Żoliborzu bał się sąsiadów, a nie bał się oficera niemieckiego

. Skąd w Niemcach wzięło się tyle barbarzyństwa?

Mieli to w sobie. Ja w czasie wojny nie spotkałem ani jed­nego przyzwoitego Niemca. Na pewno gdzieś byli, ale ja ich nie spotka­łem. Pamiętam za to niebywałą butę i pogardę w codziennych kontaktach. I ciągły krzyk. Oni zawsze krzyczeli. „Schneller! Schneller! Halt! Halt!”. Niemiec to był wrzask

Tak przeżyliście, do powstania, prawie pięć lat. Aż do 1944 roku.

Tak. I w lipcu 1944 r. widzimy tych panów świata, jak w brudnych mundurach, piechotą i na furmankach uciekają na Zachód. Co za radość! Tak mijają 22, 23, i 24 lipca. Jest po­wszechne przekonanie, że Rosjanie wejdą lada dzień. Nastroje takie, że żołnierze AK oskarżają dowództwo o zdradę, bo my nie ruszamy do walki. U mnie w mieszkaniu, gdzie był maga­zyn broni, odbyło się nawet głosowanie, czy uderzać na Niemców samodzielnie. Było nas pięciu i to mój głos zdecydował, żeby jednak czekać na rozkazy

I czekacie?
Powoli jest coraz mniej cofających się Niemców. Nadchodzi 27 lipca. Niemcy przez szczekaczki ogłaszają, że 100 tys. mężczyzn ma się zgło­sić do budowy fortyfikacji, Warszawa ma być fortecą. Kto się nie zgłosi, będzie „ukarany”, a wiemy, że Niemcy znali jedną karę: śmierć.

Do budowy fortyfikacji nie zgłosił się nikt.

Dlatego 28 lipca wieczorem jest rozkaz dowódz­twa AK mobilizacji, gromadzimy się z bronią w punktach zbiórki. Całą noc czekamy, rano rozkaz: broń przechować i wracać do domu Tragedia: nie rozumiemy tego rozkazu. Nikt go dotychczas dokładnie nie wyjaśnił. A jednocześnie widzimy, że zaczyna wracać niemiecka administracja, w tym gestapo. I wiemy, że Nieme będą chcieli ukarać Warszawę za zignorowanie rozkazu. Wiemy, że będzie to wyglądało tak jak później, w czasie powstania na Woli. Gdyby ostatecznie powstanie nie wybuchło, taka akcja miałaby miejsce zaraz na początku sierpnia, ludność by wypędzono, a miasto zamieniono w twierdzę. Wówczas Rosjanie rzeczywiście by ruszyli. Miasto byłoby i tak całkowicie zniszczone. A pamiętajmy, że po powstaniu centrum miasta było zburzone w 25 proc. To po zakończeniu walk Niemcy nie zostawili cegły na cegle. Nie było dobrego wyjścia

Niedawno w wywiadzie dla programu „Bliżej” Jana Pospieszalskiego powiedział pan:  dobiega końca moje życie, a ja nie o taką Polskę walczyłem. Skąd tak gorzkie słowa?

Nie o taką. Straciliśmy własny potencjał gospodarczy, Polska wymiera i emigruje. Nie mogę się  oprzeć wrażeniu, iż za tym wszystkim kryje się plan takiego osłabienia tego kraju, by wreszcie przestał przeszkadzać wielkim sąsiadom. I dziś tylko to leży mi na sercu: żeby Polacy się przebudzili. To ostatni moment! Jeszcze można Polskę uratować. Jeszcze możemy, ale tylko jednością.